Gorąca impreza w stylu średniowiecznym
W kilku późnośredniowiecznych rękopisach francuskich kronik znajdziemy niezwykłą ilustrację: oto w komnacie damy i rycerze obserwują pląsających włochatych dzikich ludzi, którzy w dodatku płoną. To ilustracja wydarzenia, które przeszło do historii pod nazwą „Balu Podpalonych” (Bal des Ardents) albo Balu Dzikich (Bal des Sauvages). Była to dość niefortunna impreza, na której ówczesny król Francji prawie stracił życie. Abstrahując od samego wydarzenia – o którym za chwilę – jest to niezwykle interesujący dowód na to, jak w kulturze dworskiej u schyłku średniowiecza funkcjonowały postacie Dzikich Ludzi.
O ludziach porośniętych sierścią, żyjących w puszczach i górskich jaskiniach, pisali już autorzy starożytni, na przykład Herodot, czy Pliniusz Starszy, a od nich przejęli te przekazy autorzy chrześcijańscy: św. Augustyn, a potem Izydor z Sewilli i kolejni. Ze starożytnych przedstawień satyrów, czyli mitologicznych istot ludzko-zwierzęcych, dzikich, nieco brutalnych i nieokiełznanych, których charakterystyczną cechą był niepohamowany popęd seksualny, wyewoluowało zresztą chrześcijańskie wyobrażenie diabła jako obdarzonego kopytami i rogami, oraz pokrytego sierścią. Jednakże Dzicy Ludzie funkcjonowali niezależnie od przedstawień diabła: owłosione postacie pojawiały się na marginesach późnośredniowiecznych rękopisów, w grafikach, na tapiseriach, czy w malowidłach ściennych.
Również legendy rycerskie zawierały odniesienia do walki z Dzikimi Ludźmi – do takich właśnie należy historia o rycerzu Enyasie: uratował on pewną damę z rąk Dzikiego Człowieka, lecz niestety później niewdzięczna panna wybrała innego, który był od Enyasa młodszy. Historia ta znalazła się między innymi w kilku czternastowiecznych paryskich skrzyneczkach z kości słoniowej (jedno z tych dzieł znajduje się w Muzeum Katedralnym na Wawelu – o tym ostatnio opublikowałam film, dostępny TU) .
Dzicy Ludzie w sztuce średniowiecznej nie zawsze występowali wyłącznie jako postacie negatywne. Mogli uosabiać także pierwotną prostotę z czasów Adama i Ewy, bliskość z naturą i siły witalne. Istnieje zresztą teoria, że popularność przedstawień dzikich ludzi, oraz rozwój kultu „dzikich” owłosionych świętych (Marii Magdaleny, Marii Egipcjanki, Onufrego pustelnika i innych) wiąże się z rozkwitem kultury miejskiej u schyłku średniowiecza. Idealizacja „pierwotnej dzikości” i pustelniczego życia na łonie natury mogła być wyrazem lęków i napięć rodzącego się nowożytnego zurbanizowanego społeczeństwa. O włochatej Marii Magdalenie pisałam już we wcześniejszych wpisach (dostępnych TU i TU).
Okazuje się także, że tańczący Dzicy Ludzie bywali rozrywką na królewskich dworach. I tak przechodzimy do wspomnianego na początku balu. Miał on miejsce 28 stycznia 1393 roku w Paryżu, w królewskiej rezydencji Hôtel Saint-Pol. Impreza była z okazji ślubu (kolejnego już zresztą) jednej z dam dworu królowej. W roli dzikich ludzi nie wystąpili jednak aktorzy, ale przedstawiciele elit: młodzi hrabiowie i sam król, Karol VI zwany Szalonym (prawdopodobnie cierpiał na schizofrenię, ale to osobna historia). Ich kostiumy uszyte były z płótna, do których na żywicę przyczepiono lniane sznurki, imitujące sierść. Oczywiście zdawano sobie sprawę, że te kostiumy były wysoce łatwopalne, zatem na czas występu zarządzono, że żadne świece ani pochodnie nie mogą płonąć w sali.
Niestety, do zakazu nie zastosował się młodszy brat króla, Ludwik Orleański, który – jak zanotowali kronikarze – przybył na spektakl spóźniony i pijany. Od pochodni, którą wniósł do sali, błyskawicznie zapaliły się kostiumy występujących.
Spośród sześciu przebranych młodzieńców ocalało tylko dwóch – pozostali zmarli w wyniku poparzeń. Jeden z ocalałych, pan Nantouillet, przytomnie wskoczył do beczki z winem (!) i siedział w niej, dopóki pożaru nie ugaszono. Drugim szczęściarzem był natomiast król, którego uratowała jego ciotka, księżna de Berry, wciągając go pod swoją obfitą spódnicę i chroniąc przed ogniem. Ciekawe, że refleksem takim nie wykazała się żona króla, Izabela, ale to zapewne dlatego, że zemdlała. A może sam król wolał zanurkować pod spódnicę ciotki? Trzeba tu przy tym zaznaczyć, że księżna de Berry była „ciotką” króla jedynie przez swoje małżeństwo: jej mąż, książę Jean de Berry, był rodzonym wujem młodego władcy. A poza tym Karol VI miał w momencie tej imprezy 24 lata, a tymczasem wspomniana księżna de Berry (jego ciotka), miała… niecałe 15 lat.
A wniosek z tej opowieści jest taki, że kobiety i wino wcale nie muszą doprowadzić mężczyzny do zguby. Czasem najwyraźniej mogą uratować życie.
Naprawdę wszystko już było w średniowieczu.
Jaka była gorąca atmosfera w Hali Stoczni? Aż się wszyscy palili do wyjścia.